Z własnego podwórka ...
Dopuszczona w polskim samorządzie wielokadencyjność coraz częściej prowadzi do sytuacji, które niewiele mają wspólnego z założeniami demokracji. Odważni wizjonerzy zazwyczaj przegrywają w przedbiegach, a zwycięzcami okazują się zręczni polityczni lawiranci i populiści, którzy tworzą wokół siebie siatkę biznesowo - etatowych powiązań i towarzyskich koligacji. Etykieta „bezpartyjnego samorządowca” zainteresowanego nie robieniem polityki, ale służeniu mieszkańców, często stanowi tylko przykrywkę i możliwość elastycznej zmiany poglądów w zależności od aktualnej koniunktury. W miastach i gminach, gdzie rządzą wielokadencyjni wójtowie, burmistrzowie panują trzy proste zasady: Po pierwsze, należy przekonać obywateli, że nic lepszego od obecnej władzy nie mogło ich spotkać. Po drugie, powiedzmy sobie wprost, wszelka zmiana władzy oznacza zawirowania i niepewność – po co więc zmieniać coś, co działa w miarę sprawnie? Trzecia zasada mówi, że przez cztery lata gromadzimy w zanadrzu jak najwięcej szczęścia, aby w roku wyborczym zalać mieszkańców potopem endorfin: wybudować Centrum Kultury, sprzedać po rzekomo atrakcyjnej cenie lokale mieszkalne itp. i zrobić wszystko, aby obywatel zrozumiał, kto jest najlepszym gospodarzem i na kogo należy zagłosować. Wieloletni wójtowie, burmistrzowie są w pozycji uprzywilejowanej. Najczęściej kontrolują etaty w administracji publicznej (który urzędnik nie zagłosuje na swojego – sensu stricto – pracodawcę?) – szkołach urzędach, przedsiębiorstwach komunalnych, miejskich spółkach. Najczęściej też mają wpływ na lokalne media, które utrzymują się z ogłoszeń lokalnego biznesu bądź dobrej komitywie w wydawcą tygodnika czy portalu internetowego. A lokalny biznes musi – chcąc nie chcąc – trzymać się blisko władzy, jeśli chce dostać zgodę na inwestycję albo wygrać przetarg na budowę chodnika. Dodatkowo, rządzący wójtowie, burmistrzowie wykorzystują budżet do promocji swoich komitetów, czego – choć to obrzydliwe i karygodne – nie da się ukrócić. Oto więc, najczęściej przed wyborami lokalny włodarz chwali się, czego to za jego kadencji nie zrobiono, choć de facto wykonuje po prostu swoje obowiązki, którymi nie ma powodu się chwalić. Cóż z tego, że otwierane z pompą inwestycje nie są wynikiem gospodarnej polityki budżetowej, ale pośpiesznego, pozbawionego racjonalności – wydatkowania pieniędzy z Unii Europejskiej, a koszt utrzymania tych niepotrzebnych inwestycji przekracza możliwości finansowe samorządów? Cóż z tego wreszcie, że – zadłużone po uszy samorządy łatają problemy finansowe sprzedając swoje najcenniejsze lokale, kamienice czy też grunty prywatnym przedsiębiorcom, uzależniając się w ten sposób również politycznie od biznesu? Wielokadencyjność nie ma nic wspólnego z demokracją a jest jedynie potwierdzeniem, że demokracja w Polsce nawet nie umarła, bo nawet jej nie było!